Nowa Zelandia – planeta pstrągów
Było to jedno z moich największych marzeń wędkarskich od kiedy zacząłem łowić pstrągi. Południową wyspę odwiedziłem z przyjaciółmi dwa razy – w 2011 i 2014 roku. Mimo, iż minęło już sporo czasu od powrotu, niektóre wspomnienia są tak żywe, że wystarczy tylko zamnkąć oczy i przenoszę się do tej magicznej krainy!
Nowa Zelandia to ląd tak odległy od Europy że prawie bajkowy. Wszystko tam jest dziwne i nieco inne niż u nas. Ciągle miałem wrażenie, że spotykam kolejne, lustrzane odbicie zjawiska, które znam. Różnica czasu wynosi 12 godzin. Nasz środek nocy oznacza środek nowozelandzkiego dnia. Połowa stycznia – tam jest środkiem lata. Nawet woda w wannie spływa kręcąc się w przeciwną stronę (tzw. Efekt Coriolisa). Nic więc dziwnego, że również ludzie i zwierzęta mają nieco inne zwyczaje. Wszystko odbywa się w nieco zwolnionym tempie i chociaż tutejszy akcent języka angielskiego jest zupełnie niezwykły i trudny do pomylenia z innym, ludzie są bardzo życzliwi i chętnie rozmawiają z turystami. Pstrągi zasadniczo żerują cały dzień. Przy pełnym słońcu, w środku dnia lubią jednak „wygrzewać się“ na 25cm płyciźnie. Dziwne? Nie w Nowej Zelandii. W dużych rzekach pływają w kółko patrolując większe płanie w poszukiwaniu pokarmu. To z kolei wiąże się ze specyfiką wielu tutejszych rzek. Są to raczej rzeki o charakterze górskim. Płyną po żwirze i kamieniach a okresowa powodzie nie pozwalają na tworzenie się zwalisk z drzew a więc naturalnych kryjówek ryb.
Wlew pod skałą – kryjówka wielkiego pstrąga.Innych ryb niż węgorze i pstrągi w rzekach właściwie niema. Tradycja wędkarska wywodzi się w prostej linii od angielskich gentelmanów, którzy łowili wyłącznie na muchę. Miejscowi pierwsze kroki wędkarskie stawiają więc nie ze spławikówką czy spinningiem a z wędką muchową. W efekcie poziom wiedzy o spinningu jest tam dość niski. Dla uzupełnienia warto dodać, że każda rzeka ma swój regulamin ale w większości z nich dopuszczone są zarówno metoda muchowa jak i spinningowa. W wielu wolno ponadto łowić również na przynęty naturalne.
Taka sceneria połowu pstrągów pozwala osiągnąć stan absolutnej nirwany!Myślę, że mogę polecić schemat wyprawy, który w naszym przypadku sprawdził się całkiem nieźle. Wynajmowaliśmy samochód terenowy i z mapą w rękach planowaliśmy kolejne połowy bazując na wcześniejszych informacjach znalezionych w internecie ale także na aktualnych doniesieniach zbieranych na miejscu. Okazywało się to istotne ponieważ niektóre tutejsze rzeki co kilka lat przechodzą istny armagedon w postaci ogromnej, wiosennej wody. Ma ona kolor cementu i toczy głazy wielkości małych samochodów! To i tak cud, że niektóre ryby przeżywają ten koszmar i po jakiś czasie populacja pstrągów wraca do normy.
Rzeka pstragowa po ulewie – płynny beton ...W przypadku obu wypraw udało nam się zwiedzić kilkanaście odcinków rzek. Moim zdaniem najlepsze rozwiązanie to grupa czterech lub sześciu przyjaciół poruszająca się dwoma – trzema samochodami. Jedna para znacznie wolniej sprawdza kolejne rzeki.
Dobre towarzystwo to podstawa tak egzotycznej wyprawy!Więcej osób to z kolei trudności logistyczne w podziale łowisk. Warto tu zaznaczyć, że liczba rzek pstrągowych na południowej wyspie szacowana jest na 700! Jest więc w czym wybierać. Wrażeń i przygód oczywiście za każdym razem było wiele. Z pewnością nie pozwolą nam one spać spokojnie i mam przeczucie, że pewnego dnia zmuszą do kolejnej wycieczki na Antypody.
Takich widoków nie da się zapomnieć ...Czyste powietrze, przepiękne dzikie góry, nieprawdopodobne krajobrazy bezludnych, porośniętych buszem pustkowii i te rzeki! Woda w większości z nich nie była tak po prostu „czysta“. Jej kolor trudno nawet opisać. Coś z turkusem, szmaragdem plus ciemna zieleń nadbrzeżnych krzewów przeglądających się w tej bajkowej mieszaninie.
Czy mieszka tu kaban? Oczywiście!Wygądało na to, że w tym naturalnym akwarium nic nie jest w stanie ukryć się przed uważnym i wprawionym okiem pstrągarza. W każdym razie nic większego. Rzeczywiście wielokrotnie z zapartym tchem obserwowaliśmy ogromne pstrągi czatujące na owady na płyciznach. Rankiem jednak, kiedy trzymały się nieco głębszych miejsc, wtapiały się jednocześnie tak perfekcyjnie w mozaikę wielokolorowych kamieni dna, że nie sposób było ich wypatrzyć nawet w najlepszych polaroidach. Oczywiście do czasu! Kiedy wobler padał na skraj płycizny przy kolejnym wlewie, często już po 1 – 2 metrach z nurtu startowała ciemna torpeda i z impetem uderzała w przynętę! Gwizd hamulca kołowrotka potwierdzał, że to nie sen.
To był trzeci wielki pstrag zacięty w tym miejscu w ciagu pół godziny!Wszystkie pstrągi w Nowej Zelandii były introdukowane w XIX wieku przez angielskich zapaleńców. Chwała im za to! Od tamtej pory nie było już żadnych zarybień pstrągiem. Mamy więc do czynienia z dziką, płochliwą rybą wychowaną w rzece od pokoleń. W większości łowisk południowej wyspy dominują potokowce. W niektórych rzekach żyją również tęczaki a sporadycznie można spotkać łososie – zarówno pacyficzne jak i atlantyckie.
Jeden z łososi (czawycza) złowiony oczywiście na Minnow 7SMimo, że pstrągi odżywiają się tam głównie owadami, rosną chyba dość szybko. Łowi się głównie ryby powyżej 50cm. W przypadku obu wyjazdów złowiliśmy dosłownie tylko kilka mniejszych pstrągów. Większość mieściła się w przedziale 55 – 65cm. Było też kilkanaście powyżej 70cm. Największy, jakiego udało mi się wyjąć mierzył 73cm ale widzieliśmy o wiele większe! Kilka z nich straciliśmy wa trakcie holu ale największe wogóle nie dały się skusić do brania.
Mój rekordowy pstrag z Nowej Zelandii – 73cmNiestety łowienie pstrągów w większości rzek, które widzieliśmy nie było proste. Już sam dojazd w pobliże brzegu wielu odcinków był nie lada sukcesem. Wszystkie drogi prowadzące do łowisk, biegną przez prywatne pola. Na każdym kroku spotyka się ogrodzenia i bramy dzielące pastwiska na których wypasane są krowy, owce i ... jelenie. Do „etykiety wędkarskiej“ należy obowiązek zapytania o zgodę na przejście (przejazd) przez teren prywatny. Jeśli tylko dało się określić właściciela - tak właśnie robiliśmy. Niestety czasami w promieniu kilku kilometrów nie było zabudowań i nie było kogo zapytać. Do tego niektóre bramy były zamknięte na kłódkę co wogóle ciężko było zrozumieć. Wiele rzek płynie ponadto w bardzo trudnym terenie – głębokich kanionach o niemal pionowych, skalistych ścianach. Ich brzegi porasta do tego istna dżungla krzewów o bardzo nieprzyjazdnej dla wszystkiego co miękkie konstrukcji. Stąd zdarzało się nie raz, że po godzinie czy dwóch błądzenia w poszukiwaniu dojazdu, trafialiśmy w końcu w pobliże rzeki po to tylko, aby przekonać się, że do wody nie da się po prostu dojść!
W wielu miejscach nad brzeg nie da się po prostu zejść!Jedynym wyjściem było wtedy rozpoczęcie poszukiwań od początku. Oczywiście na wszystkich wędkarskich mapach zaznaczone są wyraźnie tzw. „wejścia wędkarskie“. Nie jest ich zbyt wiele i często umożliwiają dostęp do wody dosłownie na kilkuset metrach. Generalnie jednak unikaliśmy takich miejsc aby łowić na mniej eksploatowanych odcinkach. Wędkarzy nie spotyka się wielu chociaż za drugim wyjazdem stwierdziliśmy o wiele większą presję. Sporo ryb miało też wyraźne ślady złowienia. Były o wiele bardziej ostrożne ale i lekko „zabiedzone“.
Ten koleżka na pewno był już niedawno złowiony ...Warto więc szukać mniejszych strumieni, zapomnianych odcinków rzek z trudniejszymi dojazdami a swoje decyzje konsultować z miejscowymi. Czasem nawet sympatyczna sprzedawczyni w sklepie spożywczym potrafi przekazać nieocenioną informację (bo mąż jest wędkarzem).
Jedna z piękniejszych ryb, jakie udało mi się tam złowić.Generalnie pstrągi są wszędzie. W każdym, nawet najmniejszym strumyku płynącym przez małe miasteczka. Niemal za każdym razem, kiedy w końcu dojeżdżaliśmy do wody lub ocenialiśmy rzekę z mostu, widzieliśmy duże ryby. Czasami było ich kilka w zasięgu wzroku. Trudno nawet opisać co dzieje się w duszy pstrągarza na taki widok! Oczywiście ryby w takich miejscach były ostrożniejsze bo dobrze znały smak wędkarskiego haczyka. Nie znaczy to jednak, że były nie do złowienia!
W tym miejscu Mariusz próbował skusić do brania kilka kabanów ... bezskutecznie!Łowiliśmy głównie na spinning przy użyciu woblerów. Najlepiej sprawdziła się siedmio centymetrowa, tonąca imitacja pstrąga. Inne kolory tego wobblera też działały jednak doskonale. Najskuteczniejszą taktykę połowu wypracowaliśmy niestety pod koniec wyprawy. Z pewnością zaowocuje ona w przyszłości. Należało po prostu dopasować się do nietypowego, jak na nasze przyzwyczajenia, modelu żerowania pstrągów. Otóż nad wodą trzeba być jak najwcześniej. Z tym mieliśmy spore problemy. Wstawaliśmy dość późno i po śniadaniu ruszaliśmy nad wodę. W rezultacie zaczynaliśmy łowić zwykle około godz 9tej. Brania były najlepsze właśnie wtedy, kiedy słońce stało jeszcze nisko a wysokie brzegi rzucały w nurt długie cienie.
Kto rano wstaje ...Wędkowanie należy więc rozpocząć o świcie. Będzie wtedy kilka doskonałych godzin łowienia na spinning. W plecaku dobrze jest jednak mieć muchówkę. Już bowiem po 2-3 godzinach ryby stawały się mniej agresywne i trzeba było się nieźle nagimnastykować aby skusić którąś z wychodzących do woblera. Okazało się, że tutejsze pstrągi wraz z coraz silniejszym oświetleniem i temperaturą wody, zamiast chować się w najgłębsze dziury wzorem ich europejskich braci, zajmowały stanowiska tuż przy brzegu, często na 25cio cm wodzie! Prawdopodobnie tylko w takich miejscach mogły spodziewać się smakowitych kąsków w formie tłustych szarańczaków albo hałasujących wszędzie cykad. Wprawne oko maszerującego ostrożnie wędkarza, zwykle bez trudu dostrzegało zaczajonego tuż przy brzegu pstrąga. Zwłaszcza, że były to ryby powyżej 60cm! Należało wtedy wycofać się i podać maleńką nimfę lub suchą imitację czegoś dużego (np cykady) tuż przed rybę. Po zacięciu ryba wyglądająca na oszołomioną ostrym słońcem natychmiast zamieniała się w torpedę i zmuszała wędkarza do sprintu po śliskich kamieniach! Oczywiście nie wszystkie udawało się oszukać.
Środek dnia – widać wielkie pstrągi ale są one bardzo trudne do łowienia na spinning.Jeszcze jedna cecha nowozelandzkich łowisk jest warta wspomnienia. Otóż w żadnej właściwie rzece pstrągów nie było dużo. Aby spotkać swoją szansę należało nieźle się nachodzić. Małych ryb nie było widać wogóle ale praktycznie każda dobra na oko miejscówka zajęta była przez okaz. Na niektórych rzekach wymuszało to jednak długie marsze między głębszymi dołkami. Na mniejszych strumieniach płynących w kanionach dołki były jeden za drugim. Zwiedziliśmy też rzeki bardziej przypominające mi moje klimaty – piaszczyste dołki, łany zielska pośrodku nurtu i zwalone drzewa. Tu z ilością ryb było lepiej.
Ta rzeka bardziej przypominała moje „klimaty“.Większe rzeki były natomiast szerokie ale płytkie i rozdzielały się dodatkowo na wiele mniejszych odnóg. W szerokiej na kilka km dolinie należało szukać tej odnogi, która niosła najwięcej wody. Okolice najgłębszych miejsc były bowiem receptą na złowienie dużej ryby.
Niestety zwykle za dużą rybą nawet tutaj trzeba się nieźle nachodzić!W efekcie codziennie pokonywaliśmy pieszo od 15 do 25 km w trudnym terenie. Potwierdziła się też inna prawda o nowozelandzkich pstrągach - im wyżej w górę rzeki – tym większych można się spodziewać ryb. Znowu odwotnie niż w Europie.
Tego przystojniaka złowiłem pow wielogodzinnym marszu w górę strumienia ...Jednego z ostatnich dni pierwszej wyprawy, maszerowałem sam w górę właśnie takiej klasycznej, szerokiej i płytkiej rzeki w poszukiwaniu większej odnogi i głębszych miejsc. Niestety zacząłem za późno i kilka okazów tylko pogoniło za woblerem. Dwa zaobserwowane na płyciźnie pstrągi nie dały się też skusić muchą. Wędrowałem wiele godzin w kierunku majaczących na horyzoncie, ośnieżonych szczytów gór. Powiem Wam, że marzyłem o jednym – żeby tak można maszerować aż do podnóża tych gór. Sama wędrówka stała się tak ekscytująca, że nie zapomnę jej nigdy! Było to wspaniałe mimo, że nie złowiłem tego dnia dosłownie nic! Sama świadomość obcowania z tą bajkową krainą, krystalicznie czyste powietrze i rzeka szumiąca pod stopami była wystarczająca do osięgnięcia stanu bliskiego nirwanie! Niestety po przejściu dobrych 15stu kilometrów musiałem w końcu zawrócić aby przed zmierzchem dotrzeć do samochodu zostawionego gdzieś na końcu szutrowej drogi. W jednym z ostatnich miejsc do sześcio centymetrowego woblerka wyszedł mi największy pstrąg jakiego widziałem wtedy w życiu. Wszystkie miejscówki na tej rzece były dość przewidywalne. Można było z dużym prawdopodobieństwem zgadnąć gdzie będzie ryba. A było ich bardzo niewiele. W trakcie 5cio godzinnej wędrówki zaobserwowałem pięć pstrągów! Słaba średnia! Inna sprawa, że każdy miał grubo ponad 60 cm.
Niestety w tym miejscu się trochę pomyliłem. Był to klasyczny wlew z szerokiej płycizny z szybko płynącą środkiem wodą zakończony kolejną płanią. Na wlocie wlewu leżało drzewo tworząc bardzo obiecujące stanowisko. Właściwie byłem pewien, że zobaczę tam dużą rybę. Obławiałem więc szypot poniżej, psychicznie nastawiając się raczej na okolice zwalonego drzewa. Zatrzymałem się i zrobiłem zdjęcie wlewu z majaczącymi w dali górami. Gdy chowałem aparat do plecaka zarejestrowałem nagle, że pod nogami mam też ciekawe stanowisko. Szybki nurt uderzał w brzeg tworząc bardzo nietypową jak na te rzeki miejscówkę. Klasyczne dołki pod brzegiem, znane z większość europejskich rzek i często zamieszkane przez pstrągi, tutaj właściwie nie występowały. Rzeki płynęły po litej skale i po kamieniach. Pstrągi zajmowały więc stanowiska za kamieniami, w cieniach prądowych. Tutaj natomiast wzdłuż brzegu widać było długą na 3 metry kępę mchu wodnego, która utworzyła „półkę“ dobre pół metra nad dnem. - U nas w takim miejscu napewno byłby pstrąg – pomyślałem. Rzuciłem w górę tak, aby spławić tonącego woblerka z prądem, wzdłuż kępy. Gdy połyskujący po każdym szarpnięciu wobler był w połowie drogi spod kępy wyskoczył olbrzymi pstrąg i tylko lekko trącił przynętę pyskiem. Wszystko działo się 3 metry od moich nóg w prześwietlonej, badzo czystej wodzie. Widziałem nawet jego kropki. Był to samiec (jak większość z tych, które złowiliśmy). Aż boję się oceniać jego długość. Myślę jednak że mógł mieć około 85 cm! Niestety po braniu nie wrócił pod brzeg tylko stanął na środku nurtu. Był już zdenerwowany i prawdopodobnie mnie zobaczył. Szanse na ponowne branie były więc bliskie zeru. Spędziłem w tym miejscu następną godzinę próbując różnych woblerów jak również much. Ryba po chwili zniknęła w nurcie chociaż wydawało się to niemożliwe. Oczywiście w obiecującym miejscu koło zwalonego drzewa nie było nic.
Właśnie spod kepy zielska, którą widać na dole kadru wyszedł mi chwilę po zrobieniu tego zdjęcie ogromny pstrag!Na koniec drugiej wyprawy postanowiliśmy odwiedzić słynne kanały nawadniające o nazwie Mc Kenzie albo Waitaki. Kanały te, zbudowane przez człowieka łączą jeziora Ohau, Tekapo i Pukaki i służą do nawadniania okolicznych pól. W kilku miejscach na tych kanałach prowadzona jest sadzowa hodowla łososi i pstrągów tęczowych. W każdym z kanałów żyje oczywiście pokaźna populacja dzikich pstrągów – zarówno tęczowych jak i potokowych. Z nich właśnie kanały słynne są wśród wędkarzy na całym świecie. Okolica nie jest zbyt piękna. Prawdę mówiąc – widoki są beznadziejne!
Nie da się niestety powiedzieć, że to łowisko jest ładne. Ale ryby mieszkają tu niesamowite!...Co więc skłania wielu pstrągarzy do powrotów w to miejsce? Otóż wielkość pływających tu ryb. Aktualny rekord świata pstrąga potokowego pochodzi właśnie z Ohau Canal. Ryba była złowiona w marcu 2013r i ważyła 19,1kg! Wystarczy zatrzymać się tu na dłużej aby przekonać się, że podobnych „potworów“ pływa w okolicy więcej. Co roku łowione są okazy o masie grubo ponad 10kg a ich zdjęcia zdobią ściany recepcji campingów. W campingu, w którym się zatrzymaliśmy recepcjonista zachęcał nas do wybrania się do jednej z pobliskich stacji benzynowych i obejrzenia okazu, który leży tam w zamrażarce. Był to niedawno złowiony potokowiec o masie 17kg!
Wall of Fame na campingu Ohau obiecywał pstrągi nie z tej planety!Nad wodę wybraliśmy się więc z nadzieją choćby obejrzenia tych mutantów w wodzie. I nie zawiedliśmy się! Pod zaporą w jednym z kanałów, w czystej jak ryształ wodzie z zapartym tchem, prze kilka godzin obserwowaliśmy ogromne pstrągi, które pływały patrolując głębię. Było tam sporo ryb w granicach 70 – 80cm długości. Było też jednak kilka w okolicach metra i co najmniej dwie ryby grubo powyżej metra!
Za plecami Mariusza głębia, w której pływały pstragi w których wielkość i tak nie uwierzycie, więc nawet nie będę próbował jej oszacować!Aby w pełni ocenić ich wielkość należy wspomnieć o ich niebywałej kondycji. Proporcje tych potworów są niewiarygodne. Podobno wynika to z ich menu, które w dużej części składa się z granulatu rzucanego hodowlanych rybom w sadzach. Kolosy, które widzieliśmy miały proporcje tuńczyków. Niezapomniane przeżycie dla każdego pstrągarza. Niestety żaden z nich nawet nie obejrzał się za podrzucanymi przez nas przynętami. Owszem udało się nam złowić kilka maluchów między 1 i 4kg.
Pstrągi, które widzieliśmy w rzece za moim plecami, mogły tego spokojnie zjeść na kolację!Byliśmy tym samym dużo lepsi od miejscowych, którzy podchodzili pytając o nazwę przynęty. Najlepiej sprawdzała się tonąca wersja Minnow 9w srebrnym, holograficznym kolorze. Ostatniego dnia, w strugach deszczu, dzień przed wylotem, zwijaliśmy więc wędki z mieszanymi uczuciami. Wyprawa udana. Mnóstwo przygód, piękne widoki i wiele złowionych dużych pstragów. Wiedzieliśmy jednak, że widok tych „łodzi podwodnych“ z kropkami pływających w kanałach Waitaki będzie nas prześladował do czasu kolejnej wizyty w Nowej Zelandii!
Piotr Piskorski